niedziela, 25 maja 2014

Szumy i zlepy z tygodnia

Siły, nie opuśćcie mnie aż do końca tego postu! Bo blog mój martwy będzie, kurzem się pokryje, jak mój gramofon. Gramofon! Wczoraj ożył mocą nowych kabli oraz wzmacniacza i muzykę daje. A rozmowy już zmierzały w kierunku sprzedaży.

Siedzę tu. Próbuję zebrać myśli. Łatwe to nie jest, bo tydzień wypełniony po brzegi różnym dzianiem się. 
Na poziomie fizycznym i refleksyjnym, na ziemi i w głowie.


Synek udoskonalił swe raczkowanie. Jest wszędzie. Pokonuje przestrzeń w poziomie - porusza się jak karakan. Kto karakana widział, ten wie. Ja niestety widziałam. 
Synek podejmuje też wyzwania w pionie - wspina się, gdzie popadnie. Zapamiętale. Wspina się na mnie - kiedy tylko namierzy moje stopy i na nich łydki, zmierza w ich kierunku. Przez cały dzień zmierza w ich kierunku. Moim czyli. Czasem łapię się na tym, że uciekam. Bo tysiąc razy już było. Jestem jak magnes.
Są upadki. Nie obejdzie się bez nich, choćbym stała kilka milimetrów dalej. Mały człowieczek dowiaduje się, jak to działa. To, że się stoi obok czegoś. Jak zrobić, żeby stać przy koszu, trzymać się jedną rączką a drugą wyjmować. Jak się odwrócić i czym to grozi. Jak zejść z pufy. Czy to działa tak samo, jak wtedy, gdy mama podtrzymuje. Kilka cennych informacji przybyło: kiedy Tomaszek napiera naprzód, nie uderza już głową w cel. Umie omijać przeszkody i przechodzić pod stołami i krzesłami. Wie, że da się wspiąć po ścianie lustra. 


Tomaszek ryzykuje z brawurą w swych poczynaniach. Radość z nowych umiejętności, napawanie się nimi oraz potrzeba poruszania się spychają ryzykowność sytuacji na drugi plan. Potem tulę. 
Uwielbiam, kiedy biegnie do mnie na czworakach, śmiejąc się w głos. Tyle w tym radości. Z przemieszczania się i że samemu. To taki oczywisty powód do radości. Czy człowiek dorosły cieszy się, że chodzi? Kiedy będzie mi źle i smutek dopadnie, że czegoś brak, wtedy przypomnę sobie, że chodzę i że to oczywisty i niepodważalny powód do radości. Że czymże są inne braki przy braku władzy w nogach i niemożności poruszania się. 

Tomaszka nie interesują więc zabawki. Interesuje go pokonywanie przestrzeni. Ja pokonuję ją z nim. W ramach jego bezpieczeństwa. Znowu nie mam kiedy jeść. Gotować. Itd.
Kupuję sobie jakieś buły w drodze na plac zabaw. Bo zaczęliśmy bywać w Ogródku Jordanowskim. To może być fajne miejsce dla dziecka, dużo nowego, socjalizacja. 
Tomaszek poznał piach pod stopami i na rączkach - na początku podszedł do piasku z dystansem, zdziwieniem i niepewnością. I znów sobie myślę, jak to jest, stanąć na jakimś podłożu pierwszy raz? Jakie to uczucie? Na piasku, zapadającym się, rozstępującym, niestabilnym? Jaka szkoda, że te najpierwsze wrażenia różnych doświadczeń nie zachowują się w pamięci. 
Drugiego dnia piasek nie był już straszny. Co więcej: Tomaszek przeszedł chrzest piaskowy - jakiś chłopczyk sypnął mu nim w twarz. Przeszło bez emocji. Także moich. To piaskownica, od zarania sypie się tu piachem. 
Dla Tomaszka na placu zabaw atrakcyjne są inne dzieci i dorośli. Obserwuje, jak się bawią. Uśmiecha się. Kokietuje. Przemawia po swojemu, rzęzi, charczy i samogłoskuje. Podobają mu się krzaki majtane wiatrem, które można dotknąć stojąc przy oparciu ławki. Wrażenie czynią dzwony bijące na Anioł Pański w kościele, co w sąsiedztwie Jordanka stoi.


Dzieci w Jordanku siedzą nad górą piachu i posypują się nim, rechocząc przy tym z zadowoleniem. Żadne z nich nie płacze, nie narzeka, nie skarży się na ucisk piaskowy. Żandarm piaskownicowy napomina: "Nie wolno sypać, nie wolno tak robić, nie wolno, przestańcie, widziałam,widziałam, co zrobiłeś, tak, tak - ty".
Kto na świecie powiedział, że nie wolno sypać piachem? - odkąd istnieją piaskownice, dzieci sypią sobie piachem po oczach, wyrzucają salwy łopatkami, chcący i niechcący, sypią po butach i foremki traktują jako własność wspólną. W tej piaskownicy tyle zarzutów wobec dzieci, tyle niecnych intencji im przypisanych, jakby czteroletni przestępcy uknuli w krzakach spisek mający na celu zasypanie piachem globu całego i pogrzebanie w nim ludzkości.

Ja do placu zabaw mam ambiwalentne uczucia. Z powodu przesiadujących tam dorosłych.

Oto zasłyszane na placu zabaw - wyprodukowane w większości przez babcie lub starsze nianie:

Z serii "Klasyka"
Klasyczne już, tak bardzo, że aż nieprawdopodobne, że nadal słyszane:
"Nie biegaj tak, bo się zgrzejesz!!! Nie biegaj mówię, bo pójdziesz do domu!!!"
To po co wychodzili?

Z serii "Empatia":
"Płacz głośniej, bo nikt cię nie słyszy" - babcia.
Inna empatyczna babcia - najpierw "Oddaj zabawkę, nie jest twoja", za chwilę "No i czemu płaczesz, to nie była twoja zabawka, czemu płaczesz, no czemu płaczesz".

Z serii "Produkty"
Mama siedząca na ławce: "Kaliiina! Kaliiina!Woda! Woda! Kaliiina! Kaliiina! Woda! Woda!". Czas: pół godziny. (W mojej głowie: Wstań i zanieś, Wstań i zanieś, Wstań i zanieś Kalinie - Ty masz sprawę, ciekawe, czy dorosłą osobę byś tak nawoływała, żeby przyszła zobaczyć, czego od niej chcesz. Myśl inna: czy przyszło ci do głowy, że Kalina nie chce pić?). Mija pół godziny i Kalina przybiega. "Co za zaniedbanie" - produkuje mama (!?). Kalina bierze butelkę z wodą i biegnie dalej. Mama: "Choć, porozmawiaj ze mną!".
Kalina: "Nie chcę" (uwielbiam dzieci i ich otwartą komunikację). Matka: "Ale mi sypnęłaś piachem".

Z serii "Żandarm" 
"Nie biegaj, nie syp, nie płacz, podziękuj, oddaj, płacz głośniej, nie wchodź, uważaj, zejdź, choć tu, idziemy, nie wolno tak, nie można".

Z serii "Religia"
"On uwielbia konfesjonały. Wchodzi do każdego."

Z serii "Non Fikszyn"
Babcia przewija malucha na ławce. Przewinięty maluch stoi w piachu i tokuje: "Luulek, Luulek".
Julek do niego z oddali: "Śmierdzisz kupą!".

Gdyby nie dzieci, poziom komunikacji na placu zabaw pozostałby żenujący.

I jeszcze refleksje zmęczonej mamy. Która jest na każde zawołanie synka, na każdy sygnał niezadowolenia wprowadza zmianę, odczytując potrzeby. Natychmiastowo.
Im Tomaszek starszy, tym czas mojej reakcji może być dłuższy - jeśli nie dotyczy to zaspokojenia potrzeby jedzenia, snu, utulenia żalu. Kiedy jem śniadanie, Tomcio najedzony i wyspany może chwilę poczekać w foteliku, mimo okazywania niezadowolenia. Pewien stopień frustracji jest już możliwy do zniesienia i nie krzywdzi. Ważne są te poczucia sprawczości, skuteczności i bycia zrozumianym i szanowanym w wyrażanych potrzebach - na co wpływ mają moje szybkie adekwatne odpowiedzi na jego sygnały, ale ważne też staje się wyważenie tego, by nie przekazywać fałszywej informacji o świecie, że różne chcenia są zawsze błyskawiczne zaspokajane. Świat taki nie jest. Po tym okresie pierwotnej symbiozy zaczyna się czas, kiedy to trzeba wyważyć, by przekazać też taką informację, że mama jest odrębna. Że ma swoje potrzeby. Kiedy więc wiem, że Tomaszek jest najedzony, wyspany, przewinięty i bezpieczny, a potrzebuję zjeść, załatwić się, wstawić pranie, zrobić obiad (dla niego), itp. - proszę/oczekuję, żeby chwilkę zaczekał, przy wsparciu atrakcyjnej zabawki. To jest też sytuacja i moment, by wesprzeć się komunikacją werbalną. Kiedy więc Tomaszek wyraża swoje niezadowolenie, staram się mówić do niego czule i spokojnie, że wiem, że chciałby zejść z fotelika i połazić po podłodze, ale chcę, żeby teraz chwilkę poczekał. 
To nie jest łatwe, tak to wszystko wyważyć, by nasze działanie nie było przeciwko dziecku, a pozwoliło zadbać o jakąś naszą potrzebę czy rzecz do zrobienia.
No to zobaczymy...
I już koniec. Bo padam.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz