środa, 6 sierpnia 2014

Opowieść o Domu

Wróciliśmy z gór. Mam wielka trudność w zaadopotowaniu się do życia tutaj. Dobija mnie rozwałkowany trawnik przed blokiem, rozgogolone chodniki, które robią od miesiąca, wrzask piły ścinającej koniczynę i mój bluszcz pod oknem. Złości mnie to wszystko, zniesmacza, odpycha. Ściany, betony, mury, krawężniki. Tomek mówi, że  tu nieba nie widać. Ech.... 

W górach był Dom. Piękny, drewniany. Drewno łączone z kamieniem. Drewniane podłogi, ściany, sufity, drzwi, okna. Wykonany starymi metodami ciesielskimi z modrzewia, ociekający żywicą. Deski kładzione w pionie - nie, jak zazwyczaj, w poziomie. W Domu przestrzeń. Przestronny hol, piękna jadalnia z masywnym, bardzo długim stołem. Okna, przez które wlewa się zieleń i niebo. Dom osadzony w ziemi. Dom z korzeniami.

Dom zbudował Pan Bronek Sowa. Na starej komodzie znalazłam zapis rozmowy z Panem Bronkiem o tym, jak Dom powstawał, jak wizja architekta spotykała się z wykonaniem człowieka, który kocha pracę z drzewem, choć cieślą z wykształcenia nie jest. Kiedy stawia się dom z drewna, trzeba się nim opiekować. Co pięć lat wymaga napraw, uszczelnień, kolejnej pracy - bo drewno żyje, skręca się, obraca, rozpycha, rozszczelnia. 
W oczach Pana Bronka Sowy widać niebo, błękit. Myślę, że gdy on buduje dom - to życie w nim szczęśliwe.

Usypiając synka, wychodziłam z Domu prosto na drogę, na łąkę, na górkę. Z górki był wspaniały widok na Jezioro Czorsztyńskie, osadę Kluszkowce u podnóża gór, ruiny zamku w Czorsztynie, zamek w Niedzicy. O poranku wszystko zasnuwały mgły, jezioro i domy powoli wyłuskiwały się z oparów. Wieczorem, gdy pogoda sprzyjała, widać było i Tatry, i Gorce, i Pieniny, i Beskidy. Zachody, jak na wyciągnięcie ręki, na tle Gorców i Tatr. Krążyłam wokół Domu, zataczałam kręgi, rewirowałam. Gdy nadchodziły owce, szłam z Tomaszkiem oglądać. Owce pożerały jabłka z osamotnionej na łące dzikiej jabłonki. Piły wodę z basenu Tomaszka, wchodziły w bramki do piłki nożnej. Pasało je dwóch pasterzy. Mój ulubiony, rosły z kapelutkiem, co przystawał obok stada opierając się na kijaszku jednym bokiem, z wysuniętą jedną nogą do przodu, jak na spocznij. Gdy on tak stawał, obok kładły się psy, jak na komendę. Trzy szczeniaki. Suka, co niedawno karmiła, krążyła w oddaleniu, obawiała się podejść bliżej. Biały, dorosły, co karty rozdawał, swoje sprawy załatwiał. Tych psów, gdy stado szło, nie było widać. Raz, że same jak owce - dwa, że gdzieś między nimi, na różnych brzegach stada. Wystarczyło jednak, że Wejo pierwszego dnia swego pobytu pobiegł z hałasem w stronę owiec, by nagle, jak spod ziemi znalazły się wszystkie. Młode, hałaśliwe, rabanu narobiły, w pierwszych szeregach ku Wejowi ruszyły. Nadbiegł jednak błyskawicznie on - ten biały i odesłał młokosów. Pewny siebie, spokojny, silny ale subtelny w przekazie, nie pozwolił Wejowi na krok więcej w stronę stada. Chwilę potańczyli i Wejo wrócił. Do owiec więcej impulsywnie nie leciał, obszczekiwał jeszcze przez jakiś czas spod domu, aż w końcu i hałasować przestał, leżał i obserwował.
Pasterz drugi był starszy. Raz na kijaszku poskręcanym przyniósł mi klapka, szedł, jakby chorągiew niósł. Klapek nie nasz był, ale ja ku niemu wystąpiłam, by relację nawiązać. On te owce pasał w koszulce do pasania, co z przodu głosiła "Same, same ..", a na plecach "but different".

Dnia ostatniego wypatrzyłam gniazdko na belkach pod dachem. To mnie wzruszyło.

I słów na dziś tyle.


Tomaszek i Mikołaje

































2 komentarze:

  1. Cudne fotki, po uśmiechach synka widać, że wyjazd udany :) i starszym dzieciaczkom pobyt w naturalnym otoczeniu pewnie również dobrze zrobił, fajnie się bawią i opiekują najmniejszym :). Sielskie otoczenie wycisza, uspokaja.. można podładować swoje akumulatory, ale może faktycznie trochę szkoda wracać do codziennej miejskiej rzeczywistości.

    Pozdrawiam serdecznie
    czytelniczka Iga

    OdpowiedzUsuń