niedziela, 19 kwietnia 2015

High need baby na koncercie

Zakupiłam dla naszej rodziny bilety na koncert "Podróż do Siedmiogrodu" z cyklu Smykofonia na Grochowskiej. Czekałam z niecierpliwością i to już dziś.Chciałam wyglądać na bardziej wyprasowaną niż przez ostatnie półtora roku i syna ubrać z akcentem elegancji, wyjęłam więc deskę, żelazko i prasowałam przez około godzinę. Trzy sztuki. W tym koszulę dla synka, zaakceptowaną, wybraną samodzielnie ze stosu. Podejrzewam, że stan, jaki zaprezentowała po zdjęciu kurtki na miejscu koncertu, osiągnęła jeszcze w domu, przy próbach założenia synkowi skarpetek i butów.

Pojechaliśmy przy ryku tłumika.

Koncert odbywał się w Sali Prób Orkiestry Sinfonia Varsovia. Dotarliśmy w ostatniej chwili, na kilka minut przed rozpoczęciem, co jest bardzo istotne przy planowaniu uczestnictwa Tomaszka w jakichkolwiek przedsięwzięciach. Czekanie bardzo sprzyja rozwojowi kreatywności Tomaszka, wymaga jednak od nas rodziców zwiększonego nakładu energii, a ona obecnie na wyczerpaniu.
Zanim więc Tomaszek puścił wodze swej motywowanej ruchem i aktywnością wyobraźni i rozpoczął intensywną eksplorację przestrzeni, weszli muzycy i bez długich (chwała im) wstępów zaczęli grać. Gdzieś tam w zakamarkach mego umysłu, w przypadkowo niezajętej dzieckiem sekundzie, mignęła myśl, że może, skoro okres kryzysu przywiązaniowego nastał i mama oraz bycie na niej jest ważne, że może dziś syn będzie się w pobliżu matki trzymał. Ta myśl jakże nieadekwatna się okazała.
Było w Sali Prób wiele rodzin, matek, ojców i ich dzieci. Koncerty cieszą się dużym powodzeniem. Uzasadnionym. Pewnie każda rodzina docenia ważny dla siebie aspekt takiego muzycznego spotkania. Nie ma krzeseł zachęcających do siadania, jest podłoga, dywany, poduchy. Wszyscy razem na ziemi. Dzieci mają możliwość swobodnego przemieszczania się po całej przestrzeni (także ku drodze wyjścia;  fajnie, że ktoś zapobiegliwie zamknął drzwi).

Tu nastąpi element merytoryczny, wykładowy.
Po czym poznać "high need baby" na tego typu spotkaniach? Jednym z kryteriów jest zarówno sam fakt, jak i czas, w którym takie dziecko znajdzie się:
a. w centrum zainteresowania (społecznego),
b. w centrum imprezy (przestrzeń - np. scena),
c. na zapleczu imprezy,
d. w sytuacji, gdy centrum stworzą własne zainteresowania (piłka, poduszki, piórko).

"High need baby" zająć może także wszystkie wymienione obszary.
Kiedy muzycy zaczęli grać, Tomaszek podskakiwał w tłumie zaaferowany poddmuchiwanym piórkiem. Po chwili udało mi się skierować jego uwagę na to, co wydawało mi się celem naszego pobytu, mianowicie na aspekt muzyczny koncertu. Tomaszek znalazł się więc w centrum imprezy (7 czy 8 sekunda koncertu), ale - i tu zaskoczenie - nie jako pierwszy, bo tam już aktywnie uczestniczył inny chłopczyk, jak się okazało, także Tomek. Obaj chłopcy przez chwilę stali się więc centrum zainteresowania zgromadzonej publiki, po czym obaj przenieśli się na tyły muzyków, gdzie za kotarą odkryli schowek na instrumenty, czyli tzw. zaplecze imprezy. Tam obaj z wielkim zainteresowaniem próbowali spenetrować schowek. Tomaszek w trakcie trwania koncertu odkrył na drugim końcu sali jeszcze jedną przestrzeń, którą można zaliczyć do tzw. zaplecza - był to przedsionek, wejście do Sali Prób, odgrodzone z jednej strony drzwiami, z drugiej kotarą. Tam też co jakiś czas Tomaszek organizował swoją imprezę, z udziałem poznanego na scenie kolegi Tomka i przebywającej z rodzicami w okolicy drzwi uroczej dziewczynki. W międzyczasie nasz syn przebywał w różnych rejonach dużej sali, widziano go to tu, to tam, odwzajemniano szczodrze spojrzenia i uśmiechy, wspaniałomyślnie pozwalano uprowadzać zabawki, poddawano jego wodzirejskim działaniom.
Czasem wracał do nas.
Bywał też przy muzykach, dotykał instrumentów, interesowały go leżące na ziemi skrzypce i smyczek. Z radością bił brawo, gdy bito. Muzyka była lekka, oparta na dźwiękach 7 instrumentów, grano na cymbałach, dudach, skrzypcach, trąbce, klarnecie, lirze korbowej i duduku. Gdy Anna Broda wyśpiewywała skoczne melodyje, nasz syn tańczył pogo na różowym dywanie, zafascynowany wykonywanym przez siebie wyskokiem i próbą obrotu w powietrzu. Podczas któregoś wyskoku, zakończonego jak każdy poprzedni upadkiem, odkrył na brzegu dywanu prującą się nitkę. Uznana przez nas za pożądaną szybka interwencja zastopowała unoszenie ku górze i prucie dywanu. Wyobraźnia podsunęła mi obraz, w którym Tomaszek ciągnąc ku sobie całe połacie dywanu na nitce, jak falą zakrywa i roluje zaniepokojoną publiczność.
Po koncercie dzieci mogły obejrzeć i dotknąć instrumentów. Tomaszek zainteresował się lirą korbową, przez dłuższą chwilę skupił swą uwagę na strunach i korbce. Kiedy uwaga nagle przeniosła się na leżący w pobliżu metalowy młoteczek, uznaliśmy, że czas zmierzać w kierunku ubrań. Gdy wychodziliśmy wpadł mi w oko jeden z ojców, leżący na podłodze z głową na poduszce. Odpoczywał. Leżał sobie. Może drzemał.
Bardzo dobre miejsce dla rodziców z dziećmi.

Jaki jest morał tej krótkiej i chyba nieco chaotycznej historii?
Najbardziej inspirujący może być dla rodziców dzieci określanych jako "high need baby (zainteresowanych tematem odsyłam do książek Williama i Marthy Searsów).

Można by narzekać, że ma się nadaktywne dziecko, które ani chwili nie usiedzi, bo wciąż na pełnym biegu. Można by, bo rodzic zmęczony zwyczajnie, przebodźcowany i statyki pożąda. Można też patrzeć na swoje dziecko z zachwytem, jako na pełne energii, żywotności i nieposkromionej niczym ciekawości.
Można by narzekać, że wszystkich zaczepia, że bierze, co pod ręką i idzie, gdzie chce. Można też zobaczyć, że dziecko komunikuje się z otwartością i z zaufaniem podchodzi do ludzi, że wie, czego chce i dąży do zaspokojenia swoich potrzeb.
Można by narzekać, że jest wszędzie i robi wszystko, a rodzic po wyjściu z koncertu nie wie, co grali - można też uświadomić sobie, że dziecko korzysta z wielu wymiarów oferowanej sytuacji i przestrzeni, że ciekawość, odwaga i energia pchają je do zdobywania świata i poszukiwań.
Efektywności w takim patrzeniu życzę sobie i innym rodzicom wymagających dzieci, codziennie podejmujących wyzwania, przed jakimi stawia ich dziecko.

Co śpiewała Anna Broda? Nie wiem. Ładnie śpiewała.







poniedziałek, 5 stycznia 2015

A kuku!



No dobra, mam chwilę, bo Tomek usypia Juniora, mam też energię, której pochodzenia nie jestem w stanie ustalić. To skorzystam. Poza tym są naciski z zewnątrz. 
Gdzie jestem? W jakim punkcie? Emocji, działań, sytuacji.
Ano wiem więcej, niż wiedziałam te kilkanaście postów wcześniej. Uśmiecham się pod nosem na myśl o manifestach przeze mnie napisanych. Nie głupich, za takie wcale ich nie uważam. Naiwnych raczej w tym wymiarze, który dotyczy pewności, co do ich skutków, efektów. Założenia, jak najbardziej dla mnie ważne - ale wiele rzeczy jest inaczej, niż założyłam.
To jakże to jest teraz u mnie?

BLW - super sprawa, mój syn jednak je niewiele i zmienne są jego upodobania. Stałam jak żandarm w kuchni, na sobie samej presję wywierając i nakazując sobie te posiłki trzy przynajmniej wystrugać. Frustracja rosła, bo Junior wyrzucał z tacki na podłogę, apetyt bowiem umiarkowany miał i ma najczęściej. Frustracja rosła, bo ja te witaminy, te żelaza i inne pierwiastki dostarczać chcę, bo widmo anemii nade mną skrzydła rozkłada i straszy. Sama przestałam jeść, bo czasu zbrakło.  
Odpuściłam. Syn je, ile je. Kiedy głodny i ma apetyt - je. Kiedy nie głodny i nie ma apetytu - nie je. Umie pokazać, czego chce i że chce. Ja gotuję to, co szybkie, prawie zdrowe, niewykwintne. Zupy lubię, bo tam można wiele przemycić cennego i wychodzą mi. 
Syn ma tyle wolności i niezależności, że jak czasem nakarmiłam go łyżeczką sprzeniewierzając się wytycznym BLW (by zadbać o siebie i oszczędzić sobie sprzątania),  a on z chęcią zjadł w ten sposób, to jego niezależność i autonomia nie zostały zabite i zgnębione. Teraz już sam umie jeść łyżeczką.
Ja mam czas,  by sama zjeść. Jem lepiej.

Nadal nosimy Juniora - głównie w Tuli. On siedzieć już w niej długo nie chce, bo jest mobilny, ciekawy świata i ruchliwy. Chce doświadczać, biegać, skakać, wspinać się, dotykać, wyjmować. Statyka to wróg. 
Śpi z nami. I będzie spał, dopóki ta jego potrzeba się nie nasyci. Noce są niezłe, nie narzekam. Łóżeczko to najbardziej nietrafiony zakup ever. 
Najbardziej trafionym jest za to mop dla dzieci firmy Vileda. Junior dostawał drgawek na widok mojego mopa. Kiedyś pozwoliłam mu wymopować. To, co zobaczyłam w jego oczach, ten błysk i zachwyt, tę twarzyczkę w uniesieniu, to spowodowało, że rozpoczęłam poszukiwania mopa w dziecięcym wymiarze. Kupiłam. Jedyna - jedyna podkreślam! - zabawka, którą Tomek się bawi, tzn. używa jej. Mopuje podłogę jak brudna, mokra, jak ja sprzątam. 
Mop ma coraz więcej opcji zastosowania. Można nim przysunąć sobie rzeczy, które leżą na wysokościach. Można kable podważać, wyciągać, naciągać. Można mopem próbować dosięgnąć psy za bramką. Można go wrzucić psom na pożarcie. Można moczyć w wodzie ze stojaka choinki. Można się nań nadziewać, gdy nadchodzi moment, że samemu ze sobą już ciężko wytrzymać. Można mopem jak różdżką dotykać i czarować, a także walić. Mopa nie zastąpiło na razie nic. Nawet pieczołowicie wybrane przez mamę zabawki od Świętego. Bo mop nie jest zabawką. Jest mniejszy, różowy (bo był tańszy od klasycznego) - ale nadal jest mopem.

Junior tyle rozumie. Zachwyca nas. Zadziwia. Rozumie zdania, które do niego wypowiadamy. Tyle zapamiętał z mojego gadania.... Kiedy odkryłam poziom rozumienia Juniora, zakazałam Seniorowi przeklinać i hejtować. 

Gdyby mnie zapytał ktoś, czym dla mnie jest teraz macierzyństwo, to mam w głowie jedną odpowiedź.
Dla mnie macierzyństwo jest przede wszystkim ciężką pracą nad sobą. Bo z miłości, w wyniku uczuć, które mam, chcę się zmieniać. Dla syna teraz i dla syna w przyszłości. Wiem, na czym mi zależy, co chcę mu dać. 
Ja to widzę tak. Praca z dziećmi, kontakt z nimi, z ich zachowaniami, emocjami, reakcjami obnażają nasze obciążenia z własnego dzieciństwa i naszych relacji z rodzicami. To wszystko wychodzi, z naszą świadomością tegoż czy bez niej. Jeśli jesteśmy świadomi, tego, co się z nami dzieje; dlaczego czujemy się tak, a nie inaczej; dlaczego reagujemy tak, a nie inaczej; dlaczego chcemy czegoś tak a nie inaczej - to dobrze. Jeśli jesteśmy świadomi możliwych, bardzo prawdopodobnych konsekwencji tego wszystkiego, co od nas wychodzi dla naszych ważnych relacji, w tym tej z własnym dzieckiem i dla niego samego - to jeszcze lepiej. Dla mnie macierzyństwo, bycie z synkiem, opieka nad nim, towarzyszenie mu przez 13 miesięcy to praca nad sobą. Nie powiem, że łatwa i pełna sukcesów. Nie musi być taka. 

Rozwinęłam się przez ten rok. Nie chodzę na siłownię, nie biegam (może zacznę, jak się przerażę własnego ciała), po domu łażę w dresach, umalowana jestem rzadko, moja twarz wygląda dziwnie. Nie rozpoczęłam nowych projektów, nie zrealizowałam pomysłów, nie miałam pomysłów, nie otworzyłam biznesu. Nie szkoliłam się. Nie czekałam z utęsknieniem na powrót do pracy. 
Jednak rozwinęłam się. Wykonałam wiele pracy. Zmieniłam wiele. Myślę inaczej. Działam inaczej. Są obszary, że gorzej. Z tych, które były dla mnie najważniejsze przez ostatni rok - jestem bardzo zadowolona, dumna. Wykonałam tę robotę sama. 

To, co dla syna zmieniłam, ma przełożenie na moją pracę zawodową. Nie myślałam, że mogę się jeszcze czegoś nauczyć. Że mogę tak zmienić sposób patrzenia na dziecko. Byłam w czymś rewelacyjna, skuteczna - i rezygnuję z tego. Dla mnie nie chodzi już o to, by być skutecznym. 

Miało być podsumowanie, a wyszło o mopie. Teraz idę poczytać.