niedziela, 19 kwietnia 2015

High need baby na koncercie

Zakupiłam dla naszej rodziny bilety na koncert "Podróż do Siedmiogrodu" z cyklu Smykofonia na Grochowskiej. Czekałam z niecierpliwością i to już dziś.Chciałam wyglądać na bardziej wyprasowaną niż przez ostatnie półtora roku i syna ubrać z akcentem elegancji, wyjęłam więc deskę, żelazko i prasowałam przez około godzinę. Trzy sztuki. W tym koszulę dla synka, zaakceptowaną, wybraną samodzielnie ze stosu. Podejrzewam, że stan, jaki zaprezentowała po zdjęciu kurtki na miejscu koncertu, osiągnęła jeszcze w domu, przy próbach założenia synkowi skarpetek i butów.

Pojechaliśmy przy ryku tłumika.

Koncert odbywał się w Sali Prób Orkiestry Sinfonia Varsovia. Dotarliśmy w ostatniej chwili, na kilka minut przed rozpoczęciem, co jest bardzo istotne przy planowaniu uczestnictwa Tomaszka w jakichkolwiek przedsięwzięciach. Czekanie bardzo sprzyja rozwojowi kreatywności Tomaszka, wymaga jednak od nas rodziców zwiększonego nakładu energii, a ona obecnie na wyczerpaniu.
Zanim więc Tomaszek puścił wodze swej motywowanej ruchem i aktywnością wyobraźni i rozpoczął intensywną eksplorację przestrzeni, weszli muzycy i bez długich (chwała im) wstępów zaczęli grać. Gdzieś tam w zakamarkach mego umysłu, w przypadkowo niezajętej dzieckiem sekundzie, mignęła myśl, że może, skoro okres kryzysu przywiązaniowego nastał i mama oraz bycie na niej jest ważne, że może dziś syn będzie się w pobliżu matki trzymał. Ta myśl jakże nieadekwatna się okazała.
Było w Sali Prób wiele rodzin, matek, ojców i ich dzieci. Koncerty cieszą się dużym powodzeniem. Uzasadnionym. Pewnie każda rodzina docenia ważny dla siebie aspekt takiego muzycznego spotkania. Nie ma krzeseł zachęcających do siadania, jest podłoga, dywany, poduchy. Wszyscy razem na ziemi. Dzieci mają możliwość swobodnego przemieszczania się po całej przestrzeni (także ku drodze wyjścia;  fajnie, że ktoś zapobiegliwie zamknął drzwi).

Tu nastąpi element merytoryczny, wykładowy.
Po czym poznać "high need baby" na tego typu spotkaniach? Jednym z kryteriów jest zarówno sam fakt, jak i czas, w którym takie dziecko znajdzie się:
a. w centrum zainteresowania (społecznego),
b. w centrum imprezy (przestrzeń - np. scena),
c. na zapleczu imprezy,
d. w sytuacji, gdy centrum stworzą własne zainteresowania (piłka, poduszki, piórko).

"High need baby" zająć może także wszystkie wymienione obszary.
Kiedy muzycy zaczęli grać, Tomaszek podskakiwał w tłumie zaaferowany poddmuchiwanym piórkiem. Po chwili udało mi się skierować jego uwagę na to, co wydawało mi się celem naszego pobytu, mianowicie na aspekt muzyczny koncertu. Tomaszek znalazł się więc w centrum imprezy (7 czy 8 sekunda koncertu), ale - i tu zaskoczenie - nie jako pierwszy, bo tam już aktywnie uczestniczył inny chłopczyk, jak się okazało, także Tomek. Obaj chłopcy przez chwilę stali się więc centrum zainteresowania zgromadzonej publiki, po czym obaj przenieśli się na tyły muzyków, gdzie za kotarą odkryli schowek na instrumenty, czyli tzw. zaplecze imprezy. Tam obaj z wielkim zainteresowaniem próbowali spenetrować schowek. Tomaszek w trakcie trwania koncertu odkrył na drugim końcu sali jeszcze jedną przestrzeń, którą można zaliczyć do tzw. zaplecza - był to przedsionek, wejście do Sali Prób, odgrodzone z jednej strony drzwiami, z drugiej kotarą. Tam też co jakiś czas Tomaszek organizował swoją imprezę, z udziałem poznanego na scenie kolegi Tomka i przebywającej z rodzicami w okolicy drzwi uroczej dziewczynki. W międzyczasie nasz syn przebywał w różnych rejonach dużej sali, widziano go to tu, to tam, odwzajemniano szczodrze spojrzenia i uśmiechy, wspaniałomyślnie pozwalano uprowadzać zabawki, poddawano jego wodzirejskim działaniom.
Czasem wracał do nas.
Bywał też przy muzykach, dotykał instrumentów, interesowały go leżące na ziemi skrzypce i smyczek. Z radością bił brawo, gdy bito. Muzyka była lekka, oparta na dźwiękach 7 instrumentów, grano na cymbałach, dudach, skrzypcach, trąbce, klarnecie, lirze korbowej i duduku. Gdy Anna Broda wyśpiewywała skoczne melodyje, nasz syn tańczył pogo na różowym dywanie, zafascynowany wykonywanym przez siebie wyskokiem i próbą obrotu w powietrzu. Podczas któregoś wyskoku, zakończonego jak każdy poprzedni upadkiem, odkrył na brzegu dywanu prującą się nitkę. Uznana przez nas za pożądaną szybka interwencja zastopowała unoszenie ku górze i prucie dywanu. Wyobraźnia podsunęła mi obraz, w którym Tomaszek ciągnąc ku sobie całe połacie dywanu na nitce, jak falą zakrywa i roluje zaniepokojoną publiczność.
Po koncercie dzieci mogły obejrzeć i dotknąć instrumentów. Tomaszek zainteresował się lirą korbową, przez dłuższą chwilę skupił swą uwagę na strunach i korbce. Kiedy uwaga nagle przeniosła się na leżący w pobliżu metalowy młoteczek, uznaliśmy, że czas zmierzać w kierunku ubrań. Gdy wychodziliśmy wpadł mi w oko jeden z ojców, leżący na podłodze z głową na poduszce. Odpoczywał. Leżał sobie. Może drzemał.
Bardzo dobre miejsce dla rodziców z dziećmi.

Jaki jest morał tej krótkiej i chyba nieco chaotycznej historii?
Najbardziej inspirujący może być dla rodziców dzieci określanych jako "high need baby (zainteresowanych tematem odsyłam do książek Williama i Marthy Searsów).

Można by narzekać, że ma się nadaktywne dziecko, które ani chwili nie usiedzi, bo wciąż na pełnym biegu. Można by, bo rodzic zmęczony zwyczajnie, przebodźcowany i statyki pożąda. Można też patrzeć na swoje dziecko z zachwytem, jako na pełne energii, żywotności i nieposkromionej niczym ciekawości.
Można by narzekać, że wszystkich zaczepia, że bierze, co pod ręką i idzie, gdzie chce. Można też zobaczyć, że dziecko komunikuje się z otwartością i z zaufaniem podchodzi do ludzi, że wie, czego chce i dąży do zaspokojenia swoich potrzeb.
Można by narzekać, że jest wszędzie i robi wszystko, a rodzic po wyjściu z koncertu nie wie, co grali - można też uświadomić sobie, że dziecko korzysta z wielu wymiarów oferowanej sytuacji i przestrzeni, że ciekawość, odwaga i energia pchają je do zdobywania świata i poszukiwań.
Efektywności w takim patrzeniu życzę sobie i innym rodzicom wymagających dzieci, codziennie podejmujących wyzwania, przed jakimi stawia ich dziecko.

Co śpiewała Anna Broda? Nie wiem. Ładnie śpiewała.







poniedziałek, 5 stycznia 2015

A kuku!



No dobra, mam chwilę, bo Tomek usypia Juniora, mam też energię, której pochodzenia nie jestem w stanie ustalić. To skorzystam. Poza tym są naciski z zewnątrz. 
Gdzie jestem? W jakim punkcie? Emocji, działań, sytuacji.
Ano wiem więcej, niż wiedziałam te kilkanaście postów wcześniej. Uśmiecham się pod nosem na myśl o manifestach przeze mnie napisanych. Nie głupich, za takie wcale ich nie uważam. Naiwnych raczej w tym wymiarze, który dotyczy pewności, co do ich skutków, efektów. Założenia, jak najbardziej dla mnie ważne - ale wiele rzeczy jest inaczej, niż założyłam.
To jakże to jest teraz u mnie?

BLW - super sprawa, mój syn jednak je niewiele i zmienne są jego upodobania. Stałam jak żandarm w kuchni, na sobie samej presję wywierając i nakazując sobie te posiłki trzy przynajmniej wystrugać. Frustracja rosła, bo Junior wyrzucał z tacki na podłogę, apetyt bowiem umiarkowany miał i ma najczęściej. Frustracja rosła, bo ja te witaminy, te żelaza i inne pierwiastki dostarczać chcę, bo widmo anemii nade mną skrzydła rozkłada i straszy. Sama przestałam jeść, bo czasu zbrakło.  
Odpuściłam. Syn je, ile je. Kiedy głodny i ma apetyt - je. Kiedy nie głodny i nie ma apetytu - nie je. Umie pokazać, czego chce i że chce. Ja gotuję to, co szybkie, prawie zdrowe, niewykwintne. Zupy lubię, bo tam można wiele przemycić cennego i wychodzą mi. 
Syn ma tyle wolności i niezależności, że jak czasem nakarmiłam go łyżeczką sprzeniewierzając się wytycznym BLW (by zadbać o siebie i oszczędzić sobie sprzątania),  a on z chęcią zjadł w ten sposób, to jego niezależność i autonomia nie zostały zabite i zgnębione. Teraz już sam umie jeść łyżeczką.
Ja mam czas,  by sama zjeść. Jem lepiej.

Nadal nosimy Juniora - głównie w Tuli. On siedzieć już w niej długo nie chce, bo jest mobilny, ciekawy świata i ruchliwy. Chce doświadczać, biegać, skakać, wspinać się, dotykać, wyjmować. Statyka to wróg. 
Śpi z nami. I będzie spał, dopóki ta jego potrzeba się nie nasyci. Noce są niezłe, nie narzekam. Łóżeczko to najbardziej nietrafiony zakup ever. 
Najbardziej trafionym jest za to mop dla dzieci firmy Vileda. Junior dostawał drgawek na widok mojego mopa. Kiedyś pozwoliłam mu wymopować. To, co zobaczyłam w jego oczach, ten błysk i zachwyt, tę twarzyczkę w uniesieniu, to spowodowało, że rozpoczęłam poszukiwania mopa w dziecięcym wymiarze. Kupiłam. Jedyna - jedyna podkreślam! - zabawka, którą Tomek się bawi, tzn. używa jej. Mopuje podłogę jak brudna, mokra, jak ja sprzątam. 
Mop ma coraz więcej opcji zastosowania. Można nim przysunąć sobie rzeczy, które leżą na wysokościach. Można kable podważać, wyciągać, naciągać. Można mopem próbować dosięgnąć psy za bramką. Można go wrzucić psom na pożarcie. Można moczyć w wodzie ze stojaka choinki. Można się nań nadziewać, gdy nadchodzi moment, że samemu ze sobą już ciężko wytrzymać. Można mopem jak różdżką dotykać i czarować, a także walić. Mopa nie zastąpiło na razie nic. Nawet pieczołowicie wybrane przez mamę zabawki od Świętego. Bo mop nie jest zabawką. Jest mniejszy, różowy (bo był tańszy od klasycznego) - ale nadal jest mopem.

Junior tyle rozumie. Zachwyca nas. Zadziwia. Rozumie zdania, które do niego wypowiadamy. Tyle zapamiętał z mojego gadania.... Kiedy odkryłam poziom rozumienia Juniora, zakazałam Seniorowi przeklinać i hejtować. 

Gdyby mnie zapytał ktoś, czym dla mnie jest teraz macierzyństwo, to mam w głowie jedną odpowiedź.
Dla mnie macierzyństwo jest przede wszystkim ciężką pracą nad sobą. Bo z miłości, w wyniku uczuć, które mam, chcę się zmieniać. Dla syna teraz i dla syna w przyszłości. Wiem, na czym mi zależy, co chcę mu dać. 
Ja to widzę tak. Praca z dziećmi, kontakt z nimi, z ich zachowaniami, emocjami, reakcjami obnażają nasze obciążenia z własnego dzieciństwa i naszych relacji z rodzicami. To wszystko wychodzi, z naszą świadomością tegoż czy bez niej. Jeśli jesteśmy świadomi, tego, co się z nami dzieje; dlaczego czujemy się tak, a nie inaczej; dlaczego reagujemy tak, a nie inaczej; dlaczego chcemy czegoś tak a nie inaczej - to dobrze. Jeśli jesteśmy świadomi możliwych, bardzo prawdopodobnych konsekwencji tego wszystkiego, co od nas wychodzi dla naszych ważnych relacji, w tym tej z własnym dzieckiem i dla niego samego - to jeszcze lepiej. Dla mnie macierzyństwo, bycie z synkiem, opieka nad nim, towarzyszenie mu przez 13 miesięcy to praca nad sobą. Nie powiem, że łatwa i pełna sukcesów. Nie musi być taka. 

Rozwinęłam się przez ten rok. Nie chodzę na siłownię, nie biegam (może zacznę, jak się przerażę własnego ciała), po domu łażę w dresach, umalowana jestem rzadko, moja twarz wygląda dziwnie. Nie rozpoczęłam nowych projektów, nie zrealizowałam pomysłów, nie miałam pomysłów, nie otworzyłam biznesu. Nie szkoliłam się. Nie czekałam z utęsknieniem na powrót do pracy. 
Jednak rozwinęłam się. Wykonałam wiele pracy. Zmieniłam wiele. Myślę inaczej. Działam inaczej. Są obszary, że gorzej. Z tych, które były dla mnie najważniejsze przez ostatni rok - jestem bardzo zadowolona, dumna. Wykonałam tę robotę sama. 

To, co dla syna zmieniłam, ma przełożenie na moją pracę zawodową. Nie myślałam, że mogę się jeszcze czegoś nauczyć. Że mogę tak zmienić sposób patrzenia na dziecko. Byłam w czymś rewelacyjna, skuteczna - i rezygnuję z tego. Dla mnie nie chodzi już o to, by być skutecznym. 

Miało być podsumowanie, a wyszło o mopie. Teraz idę poczytać. 



niedziela, 5 października 2014

"Cztery krępe bulteriery demonstrują złe maniery"

  
Książeczki pierwszego roku Tomaszka stanowią dość chaotyczny zbiór. Niektóre znalazły się u nas przypadkowo, ale wiele z nich spodobało się synkowi.

Tomaszek jako kilkumiesięczne dziecko nie był zainteresowany propozycjami z serii biało-czarnych książeczek dla malucha. Dwie inne pozycje wzbudziły jego ciekawość i od nich zaczęliśmy książkowe wtajemniczanie.

Pierwsza to tekturowa książeczka wyd. Muchomor: „Zwierzęta” Andrzeja Owsińskiego, z obrazkami -   wycinankami, nawiązującymi, jak głosi opis na odwrocie, do motywów kurpiowskich, łowickich i sannickich. Nie ma w niej tekstu, pod obrazkami są jedynie podpisy w języku polskim i angielskim. Obrazki zwierząt są kolorowe, w żywych, intensywnych barwach, dużo tu czerni, granatów, czerwieni – żadnych pasteli, dużo kontrastów.  Dość długo cieszyła się żywym zainteresowaniem synka, patrzył, przewracał strony, ja nazywałam, opowiadałam.





Drugą książeczką, którą się zainteresował, był „Piesek Łatek”. To nie był mój typ, ani ilustracje, ani treść mnie nie ujęły, na dodatek elementem książeczki jest dyndający nogami pies (a nie lubię dodatkowych gadżetów do mocy) – ale to on właśnie na początku przyciągnął uwagę dziecka. Skorzystałam więc z tego faktu i opowiadałam synkowi wymyślane przedziwne historie zwierzaków znajdujących się na ilustracjach. Tematem przewodnim jest zabawa taneczna, na którą zwierzaki podążają gubiąc zaproszenia i borykając się z brakiem butów, a wszystkie problemy rozwiązuje altruista Piesek Łatek. Postawa altruistyczna nie do końca mnie przekonuje, mam podejrzenia, że często jej motorem są pewne braki z dzieciństwa i w efekcie działanie bez troski o siebie i swoje potrzeby. Łatek tak się umęczył pomaganiem, że sił mu zbrakło na tańce - ale i na to znalazł się sposób, więc może warto było ...



Kiedy Tomaszek był w stanie wysiedzieć kilka minut i skoncentrować się na więcej niż jednej czy dwóch stroniczkach, zakupiłam "Księgę dźwięków" Wydawnictwa Dwie Siostry. Jest to gruba bukwa, na dość grubym papierze, z dużą ilością obrazków, które można nazywać i "wydawać do nich" dźwięki. Wiele zmieniałam, bo sugerowany przekaz mi się nie podobał (szpinak nie jest bleeee, a Tata nie jest tatą mającym odjazd na punkcie ciszy i ćśśśśś honor mu dobiera) - jednak moim uznaniem cieszy się duża ilość pomysłów do tworzenia wyrazów dźwiękonaśladowczych. Myślę, że ta książeczka - jak tylko ją skleję - będzie w ciągłym użyciu, zwłaszcza, gdy Tomaszek znajdzie się na takim etapie rozwoju, by samemu tworzyć adekwatne dźwięki. Na razie tylko wizerunek samochodu spotyka się ze swoim buuuu.




Z niejasnych dla mnie powodów synek bardzo często sięga po książeczkę "Moje maleństwo. Kotek" Wydawnictwa Olesiejuk. Tekst do bani, kocia mama stosuje kary i pochwały oraz prezentuje postawę lękową - ale ilustracje bardzo podobają się Tomaszkowi. Zamierzam więc zakupić kolejną książeczkę z tej serii (do wyboru o cielątku, piesku i prosiaczku) i ocenzurować tekst tworząc własną historię. 



Strzałem w dziesiątkę okazała się sztywnostronicowa (co ważne) książeczka Oli Cieślak "Od 1 do 10" Wydawnictwa Dwie Siostry. Zarówno mi, jak i Tomaszkowi, podobają się ilustracje. Lubię krótkie zabawne dwuwersowe wierszyki i to jest pozycja, w której czytam tekst stworzony przez autora. W zakłopotanie wprowadza mnie jednak błąd ortograficzny na pierwszej stronie, który odkryłam kierując się wątpliwością co do pisowni "O żeż" (tak jest w oryginale). Czułam, że być może prawidłowa jest pisownia "O żesz" - okazało się jednak, że obie formy są niepoprawne i za jedyną słuszną uznaje się pisownię "Ożeż" !!! Napisałam więc w tej sprawie do wydawnictwa, bo książeczka jest fajna i warto ją polecać. Cieszy mnie flamastrowy obrys konturów, a mój ulubiony dwuwiersz dotyczy bulterierów. 




Nieco mniejszym zainteresowaniem Tomaszka cieszy się ładna książeczka "Drugie urodziny prosiaczka" - ja ją bardzo lubię. Tekst nadal nieco przydługi dla mojego rocznego synka, snuję więc swoją opowieść, ale będę chciała wracać do tej pozycji i oryginalnego tekstu, bo jest uroczy, a i morał mi się podoba. Propozycje przyjaciół Prosiaczka na uczczenie jego drugich urodzin, choć zabawne, wyrażają zaangażowanie i pomysłowość, które każdemu solenizantowi się należą. Tekst i ilustracje: Aleksandra Woldańska - Płocińska, Wydawnictwo Czerwony Konik.





Na razie tyle. Uzupełnię nieco niebawem.





czwartek, 2 października 2014

O dziecięcym czytaniu



   Uwielbiam czytać. Jestem czytelniczką. Lubię otaczać się książkami. Nie pozbywam się ich, przeczytane zostają ze mną. Gromadzę je, choć rzadko czytam po raz drugi. Najczęściej wtedy, gdy pracuję i zawartą w nich treść wykorzystuję, wyciskam, analizuję. Z tej sympatii do książek, do tekstu, do pisania poszłam na filologię polską. Po ukończeniu liceum nie wiedziałam, kim chcę zostać, co chcę robić, jaki zawód wybrać. Jedyne, czego byłam pewna, to, że lubię czytać. Ta pewność w totalnej niepewności co do swoich preferencji i talentów stała się kryterium wyboru studiów. Zostałam magistrem filologii polskiej.
Zastanawiałam się wielokrotnie, jakie korzenie ma głód i radość czytania. Myślę, że złożyło się na to wiele doświadczeń z dzieciństwa, pewne cechy osobowości, świat społeczno-emocjonalny, w jakim dorastałam. Też to, że bardzo szybko opanowałam umiejętność czytania, choć dziś już nie wiem, co było pierwsze: czy to potrzeba zajrzenia do świata książek sprowokowała szybką naukę; czy to łatwość, z jaką opanowałam czytanie zachęciła do korzystania z niego. Gdy byłam w szkole podstawowej, po zakończeniu roku szkolnego mama kupowała książki do następnej klasy – nim wakacje się skończyły, wszystkie podręczniki były przeczytane.

Myślę, że olbrzymie znaczenie miało to, jakie miejsce w moim domu rodzinnym zajmowały książki. W pokoju rodziców wszystkie półki regału zajmowały książki. Poustawiane seriami, gatunkami. Zanim zaczęłam sięgać po te dorosłe lektury, lubiłam czytać tytuły na grzbietach książek. Potrafiłam szybko wskazać na półkach miejsce, w którym znajduje się dana książka. Do dziś pamiętam, gdzie stał Wańkowicz, „Pestka” Kowalskiej, gdzie książki podróżnicze, gdzie tacine albumy, najróżniejsze, choć głównie przyrodniczo-krajobrazowe. Kiedy wyjeżdżałam do babci, tam także, oprócz strychu i szaf pełnych zwiewnych sukienek cioci, lepem na mnie był regał z książkami.  Przesuwałam z namaszczeniem grubą szybę, jeździłam palcem po grzbietach i wybierałam książkę do czytania. Potem kolejną i kolejną. U babci pochłaniałam kryminały i książki przygodowe. Widziałam czytającą babcię, zasiadającą nad książką w wysokim fotelu jak na tronie, zakładającą nogę na nogę, w okularach zsuniętych na czubek nosa, z nieodłącznym papierosem w fifce.

W moim domu rodzinnym wciąż widziałam ojca czytającego, oglądającego, wertującego książki, albumy. Odkąd umiałam czytać, co jakiś czas tata zabierał mnie do naszej jedynej w mieście księgarni. To była wspaniała księgarnia, świetnie zaopatrzona, prowadzona przez  oczytanych księgarzy. Tata pytał ich o nowości i jakie lektury polecają. Ja wybierałam, tata dokładał swoje propozycje i zawsze wychodziłam z pakunkiem pełnym książek – zawiniętych w szary papier. Przed wyjazdem wakacyjnym ten pakunek był zawsze większy i cięższy. Do dziś zastanawiam się, czy książki były tak tanie, czy też tata nie szczędził grosza na tę czytelniczą inwestycję. To była ceremonia, rytuał, w którym uczestniczyłam, dokonywałam wyboru, być może jednego z niewielu, jakich pozwolono mi dokonywać. Wracałam z paką książek, których nie mogłam się doczekać. Czytałam te książki z radością, z żalem, gdy dobiegały końca, ale i entuzjazmem, bo zawsze czekały kolejne. Przygoda się nigdy nie kończyła, trwała.

Myślę, że te wyprawy z tatą do księgarni były bardzo ważne i teraz, gdy jestem mamą, chcę wprowadzić ten rytuał z mojego dzieciństwa w życie mojego synka.  Znam dzieci, które mimo nastoletniego wieku nigdy nie były w księgarni, ani same, ani z rodzicem. Znam dzieci, którym księgarnia kojarzy się z podręcznikiem, szkołą i nielubianym obowiązkiem, od którego próbują się wymigać. Chcę, by mój synek zaprzyjaźnił się z księgarnią, by wizyty w niej były zdarzeniem naturalnym, oczywistym i przyjemnym. Wyczekiwanym. Myślę, że to, co widziałam w dzieciństwie, to traktowanie książek jako ważnego elementu życia, to zagłębianie się w nich, relaksowanie, znikanie w innym świecie, wymiarze, ten spokój i podnietę, te stany i spokojne emocje dorosłych czytających obok nas, dzieci – to w znacznym stopniu wpłynęło na mnie i mnie wciągnęło w czytanie. Czytam – jest więc szansa, że ten przekaz, że czytanie jest fajne i wartościowe, dotrze do synka.
W moim dzieciństwie wokół książek wiele się działo. Szanowano je, pielęgnowano, uczono troski o te stronice i okładki – a drugiej strony w swoich własnych, stanowiących moją bibliotekę książkach mogłam bazgrolić do woli. I bazgroliłam, rysowałam obok tekstu jakieś stwory, esy floresy. Przykładałam długopis do papieru i pozwalałam mu „samemu iść”.  Drgałam ręką, suwałam nagle, jak igłą w adapterze i powstawały elektrokardiogramowe obrazki.

Książki były czytane do snu. Ten rytuał na zakończenie dziecięcego dnia także zagości w naszym domu, jak tylko synek będzie na to gotów. Teraz, gdy synek ma prawie roczek, czytam mu w ciągu dnia. Zaczęłam wcześnie, gdy miał kilka miesięcy, eksperymentowałam i testowałam, sprawdzając jego gotowość do kontaktu z książką. Na początku interesujący był tylko obraz. Jedna ilustracja, bądź dwie. Po jakimś czasie dochodziliśmy wspólnie do kolejnych stron – synek patrzył na ilustrację, ja jednym zdaniem opowiadałam treść. Przyszedł moment, że obejrzeliśmy w ten sposób książeczkę do końca. Nie wszystkie książki budziły jego zainteresowanie, koncentrowałam się więc na tych, które lubił. Bardzo długo była to jedna książeczka, z jakiegoś powodu ciekawa dla synka. Już wtedy zaczęłam gromadzić literaturę dziecięcą i tworzyć biblioteczkę dla synka. Mam tu określone kryteria. Unikam książek, którym do mocy dodano dźwięk, pluszaka, plastikowy element –  przekonują mnie interaktywne książki do zabawy bez dodatkowych gadżetów. Dla mnie książka to treść, obraz i papier. Słowa napisane i odczytane oraz ilustracje. Kiedy szukam książeczek dla synka, dużą wagę przywiązuję do szaty graficznej, zwracam uwagę na okładkę, ilustracje i ich autorów, kolorystykę, styl i rodzaj czcionki, bo to wszystko w książkach dla dzieci jest równoważnym dopełnieniem, tłem czy wizualną emocją tekstu. Zwracam uwagę na jakość treści i języka, jestem krytyczna wobec językowego kalectwa. Mam swoje ulubione wydawnictwa. Biblioteczkę synka zasilą książki z mojego dzieciństwa, czekające na strychu u dziadków. Tym książkom odpuszczę językową cenzurę, są pod specjalną emocjonalną ochroną.

Istotne wydaje mi się, by – obok własnych książkowych propozycji - iść jednocześnie po tropach dziecka, za jego ciekawością i zainteresowaniem. Już teraz widzę, że nie wszystkie wybrane przeze mnie książki cieszą się powodzeniem synka. Widzę, które książki lubi moje dziecko, które wybiera i ogląda lub przynosi i wspólnie „czytamy”. Są wśród nich książeczki, które znalazły się w domu nieco przypadkowo, przymykam jednak jeszcze oko na nieciekawą treść i zastępuję ją swoją.  Na tym etapie nie koncentruję się na przeczytaniu tekstu, który jest w książce, wymyślam krótkie zdania, historię, bazując na ilustracjach i jej długość dostosowując do poziomu koncentracji i możliwości synka. Widzę, na czym skupia wzrok i o tym opowiadam. U tak małego dziecka to ilustracja, obraz jest punktem wyjścia do opowieści, tworzonej przeze mnie – ta, opisana przez autora książeczki, w wielu przypadkach musi poczekać.

Zanim dziecko samo nauczy się czytać, jest odbiorcą czyjegoś czytania. To spotkanie przy książce może stać się doświadczeniem relacji w bliskości, cieple, poczuciu bezpieczeństwa, miękkościach poduszek i przytuleniu do rodzica.
Uważam, że to dom i rodzice, a nie szkoła mają wpływ na postawę czytelniczą dziecka. Według mnie pozostawianie tego zadania tylko szkole jest bardzo ryzykowne. Szkoła w tradycyjnym wydaniu nie tworzy w młodym człowieku wewnętrznej motywacji do czytania, do delektowania się książką. W swej pracy obserwuję u dzieci niechęć do czynności czytania i obcowania z książką. Nabrałam przeświadczenia, że wyjątkiem są ci, którzy w systemie szkolnictwa odnaleźli własną motywację w tej dziedzinie. Co więcej – wiele dzieci w szkole nie uczy się czytać, metody szkolne szwankują. Dzieci zdobywają doświadczenie, że proces czytania jest trudny, kłopotliwy, że czytać znaczy przekładać litery na dźwięki, dukać w mękach.
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek uczyła się czytać. To wyszło naturalnie, przez słuchanie, słuchanie i patrzenie na czytany przez bliskich tekst, przez własne, wewnętrzne eksperymentowanie. By dzieci chciały czytać, sama czynność czytania, przebiegania wzrokiem po tekście musi być łatwa, naturalna, swobodna.

Czytelnikiem zostanie to dziecko, które odkryje w sobie wewnętrzną motywację do czytania, które doświadczy, że czytanie coś daje – ale nie zewnętrznego, tak jak pochwały i nagrody za to, że sięgnęło po książkę. Czytać będzie dziecko, które odkryje profity emocjonalne, wewnętrzne: spokój, ciekawość, poszukiwanie, przyjemność, ukojenie, niecierpliwość, zaspokojenie i inne. Moim zadaniem jest pomóc dziecku odkryć te możliwości. Kiedy widzę, że synek bierze do rąk książeczkę, ogląda ją sam, opowiada coś sobie nad nią w swoim dziecięcym języku – nie ingeruję, nie narzucam się ze swoim przewodnictwem, daję mu przestrzeń do własnych doświadczeń, odkryć i emocji. 







wtorek, 26 sierpnia 2014

Oda do snu

Podtrzymywanie w nocy snu Tomaszka jest jak rozbrajanie bomby. Jeden fałszywy ruch, jedna błędna, błaha na pierwszy rzut oka decyzyjka i cały proces prowadzący do uruchomienia zapłonu rusza. Nie ma możliwości odwrotu, choćbyś człowieku chuchał, przekładał, wstrzymywał oddech i odmawiał zaklęcia - ruszyło. 
Skutki są nieodwracalne: urwany i tak już poszarpany i jak mielizna sen, kilka godzin onirycznej przerwy i miotania się pomiędzy pomaganiem dziecku w ponownym zaśnięciu a frustracją z powodu jego aktywności: stawania na głowie, szarpania cię, rozdrapywania, ssania, szczypania, kotłowania z udziałem twego ciała. Bomba wybuchła i teraz dzieło zniszczenia musi się dokonać, żeby na zgliszczach, z popiołów mogła wyrosnąć namiastka odrodzonego snu. 

Kiedy człowieku zasypiasz nad ranem, czujesz pożądanie, jak nigdy bolesne i rozpaczliwe. Pożądasz snu. Żądasz go po! Możliwości przedłużenia poranka, co nadszedł, w zagłębieniach mięciuleńkiej poduszki z Ikei (odkąd ja masz, nie poznałeś jej wyjątkowych zalet, nie unurzałeś się jeszcze w jej miękkościach, nie doświadczyłeś poduszkowego catharsis, a wiesz, domyślasz się, że takiego można doświadczyć).

Obręcz doskwierającego braku ściska twoją głowę, dokręca śrubę coraz mocniej. 

Błąd nocny wyciąga swe bezlitosne ramiona. 
Poranek. 
Czas, jaki masz na zdarcie piżamy i włożenie leżących na podorędziu dresów, pobieżne umycie zębów, kupę, siku, odkurzenie podłogi po piaskowej burzy, wrzucenie czegoś do żołądka, nakarmienie syna - to mgnienie oka. Bowiem za chwilę syn będzie potrzebował snu. Umęczony nocnym disneylandem. 

Udaje się niewiele z listy. Żołądek skomle o wsparcie, jojczy o suchą skibkę chleba. Ty jesteś bezlitosny. A masz żołądku. Czekaj na swoją kolej. Dzień jest długi, dostaniesz. Ale potem, później. Może jak mąż wróci z pracy. Po 15 żołądku dostaniesz. Siad, waruj.

A więc usypiasz. 
Nie siebie.
...................................................................................................................................................................
Mąż miał sen dzisiejszej nocy. 
Byliśmy w przychodni u lekarza. W sprawie bezsenności. Mojej. To już druga wizyta. Ja sfrustrowana, bo nic nie pomaga, co zalecił. Siedzimy w gabinecie, ja mówię, narzekam. Lekarz dzwoni do innego lekarza. Zielarza. Konsultacja. Przewala papierami na biurku, zadowolony wyciąga po chwili jeden z nich i powiada: No! tu jest wszystko pani Moniko, jest przecież rozpisana dawka. Po 15 ml. Nabija pani po 15 ml i pyk pyk. Tu wszystko napisane. 
Wychodzimy, jesteśmy w korytarzu, lekarz pyta: A gdzie państwa syn, sami państwo przyszliście?
Ja mówię: W domu został. On wytrzymuje 2 godziny bez karmienia.
Lekarz: Ale jak to, sam został?
Ja: No tak, śpi. 

Po opuszczeniu przychodni poszliśmy do Elei (obecnie Simply). Jest tam sklep z elektronicznymi papierosami. Tomek przypuszcza, że muszą mieć też marihuanę.



poniedziałek, 25 sierpnia 2014

10 miesiąc Tomaszka

Miał być tekst, czekałam na możliwość napisania go. Tekstu na razie nie będzie, będą fotografie. Tomaszek skończył 10 miesięcy i za chwilę byłyby mocno nieaktualne, bo synek pędzi galopem przez życie.


Tomaszek w Pieninach